Omawiana dziś książka musiała na moim bracie zrobić naprawdę duże wrażenie, skoro jej recenzję przysłał sam z siebie, bez zwyczajowego, tradycyjnego już przynudzania z mojej strony. Tym razem z otchłani kosmicznej pustki czterdziestego tysiąclecia przenosimy się na spowity wichrami magii Ulthuan, do siedziby Wysokich Elfów świata Warhammera - Inkub
Jeden z ostatnich wpisów na blogu Inkuba dotyczył figurki Tyriona. Prawdziwa podróż w przeszłość. Pod jego wpływem postanowiłem dorzucić coś od siebie na temat tej postaci. Niedawno przeczytałem bowiem najnowszą książkę człowieka w dużym stopniu ponoszącego winę za mój nałóg, z którym walczy teraz moja ukochana żona – samego Williama Kinga. Mowa, oczywiście, o "Blood of Aenarion". Jest to pierwsza część trylogii, opowiadającej o losach Tyriona i Teclisa, dwóch największych bohaterów Wysokich Elfów żyjących w czasach, że tak powiem, współczesnych dla świata Warhammera.
Tyrion i Teclis. Dwa magiczne imiona. Doskonale pamiętam, z jakimi wypiekami czytałem historię bliźniaków, tegoż samego zresztą autora, pokrótce opowiedzianą w podręcznikach do armii Wysokich Elfów do WFB. Najstarszy podręcznik, jaki posiadam, do Wysokich Elfów jest bodajże z 1997 r. Niestety, jego poprzednik zaginął gdzieś w mrokach dziejów (e tam, od razu zaginął - jak się odwrócę, to widzę go na mojej półce;) - przyp. Inkub). A szkoda, bo to właśnie jego karty odwracałem i chłonąłem opowieść o obu braciach, a także inną, o Eltharionie. Nawiasem mówiąc, o ile historia tych pierwszych jest w miarę stabilna, o tyle ta o Eltharionie troszkę, na przestrzeni lat, ewoluowała. Niespecjalnie chyba wyszło to jej na zdrowie, a jeszcze mniej samemu bohaterowi.
Wróćmy jednak do dzisiejszego tematu, czyli książki. Opowieść, którą snuje King, luźno dotyczy wydarzeń, bodajże po raz pierwszy opisanych w podręczniku do armii Demonów Chaosu Matta Warda, a dotyczących zemsty N’kari na potomkach Aenariona. N’kari - oto jeszcze jedno imię, z którym po pierwszy zetknąłem się czytając ów zaginiony podręcznik do armii Wysokich Elfów. N’kari - większy demon Slaanesha - pokonany dwukrotnie u zarania świata przez pierwszego, najbardziej kochanego ale jednocześnie najbardziej doświadczonego przez Los Króla Wysokich Elfów Aenariona. Pokonany demon przez kilka tysięcy lat odzyskiwał siły w jednym celu - by wywrzeć zemstę na potomkach Króla. N’kari przedostaje się do świata śmiertelników i powoli, krok po kroku syci się słodką zemstą, zabijając kolejno elfy Krwi Aenariona. Ataki wydają się być przypadkowe, nieuchwytny przeciwnik przemieszcza się błyskawicznie po Ulthuanie, Wysokim Elfom zajmuje więc trochę czasu odkrycie prawidłowości w tych pozornie niezwiązanych ze sobą atakach. Wreszcie, obecny Król-Feniks Finubar postanawia wysłać obu podrostków, którzy szczęśliwie przebywają akurat w Lothern, do jednego z najświętszych miejsc Elfów - świątyni poświęconej Asuryanowi – najważniejszemu bogowi elfickiego panteonu. Starcie sił N’kariego i obrońców świątyni wieńczy książkę. Wynik nawet dla tych, którzy nie mieli w ręku podręcznika napisanego przez Pana Warda, jest łatwy do przewidzenia. W końcu książka to pierwsza część trylogii, prawda? Dwa następne tomy są zatytułowane "Sword of Caledor" i "Bane of Malekith". Tom trzeci nie pozostawia złudzeń co do tematu, stawiam też brylanty przeciw orzechom, iż tom drugi będzie dotyczył poszukiwań Słonecznego Kła (miecza Sunfang).
Historia zemsty N’kariego stanowi jednak zaledwie tło fabuły książki. Poznajemy w niej bowiem braci w przededniu ich szesnastych urodzin. Pięknego, pewnego siebie Tyriona – urodzonego wojownika - i Teclisa obdarzonego wspaniałym, przenikliwym umysłem, jednak schorowanego, toczącego każdego dnia walkę ze swoim słabym ciałem. Są niczym dzień i noc, ogień i woda, tak różni od siebie, a jednak bardzo sobie bliscy. Matka zmarła, dając im życie, a ojciec chyba nigdy do końca się z tym nie pogodził. W domu rodzinnym, delikatnie mówiąc, nie przelewa się. Ojciec życie i majątek poświęcił naprawie magicznej zbroi, w której walczył ponoć sam Aenarion. Główną postacią książki niewątpliwie jest Tyrion, co, być może, z uwagi na przykucie Teclisa do łóżka, ma swoje głębokie uzasadnienie. W końcu jak wiele wielkich przygód, poza miłosnymi, przeżyć jest nam dane w łożu... Dla mnie jednak postać Teclisa jest o wiele bardziej interesująca, jest niczym Sherlock Holmes, który na podstawie okruchów informacji rozszyfrowuje motywy dziejących się wokół braci wydarzeń. Jest cudownie uszczypliwy i językiem włada równie sprawnie, jak jego brat mieczem. Bliźniaki są nieprzeciętne. Wszyscy dookoła to rozumieją. Przysparza im to jednak początkowo sporo kłopotów. Dla przykładu jedynie powiem, że pewne starożytne bractwo dochodzi do wniosku, że Tyrion kiedyś może ściągnąć zgubę na świat – dobywając ponownie, niczym jego przodek, Miecz Khaina. W związku z tym jego członkowie postanawiają go zabić. Teclis, póki co, pozostaje w głębokim cieniu swojego brata, jest generalnie lekceważony, panuje opinia, że długo i tak nie pożyje. Elfy unikają go, nie są w końcu przyzwyczajone do przebywania z kimś, kto ciągle doświadcza straszliwych ataków kaszlu, kto - łągodnie mówiąc - nie wygląda ładnie. Z biegiem lat zapewne niejeden, a zwłaszcza jeden, tak, tak patrzę w tym momencie wymownie w stronę Naggaroth, pożałuje swojej mylnej oceny tego schorowanego młodzika. Na razie jednak nic nie wskazuje, żeby młodzieńcy mieli przed sobą długie życie, pomijając chorobę Teclisa, poluje na nich przecież N’kari…
W książce nie ma wielu scen batalistycznych, ot jakieś dwie bitwy ale potraktowane tak jakby po macoszemu, jakiś pojedynek czy dwa. Myliłby się jednak ten, kto powiedziałby, że powieść musi być w takim razie nudna. Nic bardziej mylnego. Książkę czyta się szybko. Mimo że pozbawiona jest nadmiaru szczęku oręża i oślepiających kul ognia, spopielających nacierających wrogów, to czyta się ją lekko i przyjemnie, nie nuży, nie męczy, z chęcią sięgałem po nią, wręcz nie mogłem doczekać się kolejnego wieczoru z książką. Ostatniego popołudnia zaryzykowałem zresztą gniew Ukochanej i rzuciłem się czytać ostatnie 50 stron bezpośrednio po przyjściu z pracy:). Udało się i było warto.
Praca Kinga pozwala spojrzeć nam na świat elfów ich oczami. Bynajmniej nie są to słodkie oczęta miłujących wszystkie żywe istoty elfów z bajeczek dla grzecznych dzieci. Nie, nie. King odziera elfy z tego różowego wdzianka. Pewien elf, zapewne jedna z kluczowych postaci całej trylogii, czerpiąc z własnego bogatego doświadczenia, w pewnym momencie twierdzi, że różnica między Wysokimi a Mrocznymi Elfami jest tylko taka, że na Ulthuanie elf musi mieć dobry powód by zabić drugiego. Autor daje nam do zrozumienia, co zresztą bliźniaki szybko odkrywają, że elfy walczą cały czas. Tworzą rozpolitykowany naród, w którym cały czas toczy się walka o pozycję. Polem bitwy może być równie dobrze sala balowa pałacu, jak i rozległa równina. Nasi bracia, a zwłaszcza Tyrion, to - z całą pewnością - nie są słodkimi cherubinkami ze skrzydełkami. Jak wszystkie elfy lubią odczuwać przewagę nad bliźnimi, Tyrion to zabójca, w którym zabicie elfa nie wywołuje burzy uczuć i wątpliwości. O nie - czerpie z tego nawet pewną satysfakcję. Jest to zresztą powód do niepokoju postaci, która obok Teclisa wzbudziła moją największą sympatię. Mowa o Korhianie Ironglaive, którego ostatnie chwile życia zapewne przyjdzie nam śledzić w trzecim tomie. Jest on chyba najbliższy moim starym, dobrym i naiwnym wyobrażeniom o szlachetnym elfie, doskonałym wojowniku, który szanuje życie swoje i przeciwników. Korhian staje się nauczycielem Tyriona i wprowadza go w arkana rzemiosła związanego z wojną. Autor sugeruje jednak, że nie wszystko w młodym, dzielnym elfie wzbudza aprobatę szlachetnego Korhiana. Dodam jeszcze na koniec, że czytelnikowi dane też bliżej poznać i - o zgrozo - nawet polubić, i - nieco - użalić nad (chyba) tragicznym losem, Uriana Zatrute Ostrze (Poisonblade).
Parę słów jeszcze tylko o wyglądzie książki. Jest to moja pierwsza książka z BL w twardych okładkach, co stanowi miłą odmianę, trochę gorzej, że kosztuje ponad dwa razy więcej niż ich książki pozbawione twardej okładki, liczy też około 300 stron tekstu, zamiast zwyczajowych 400. Czytało się ją jednak za to, jak już napisałem, znakomicie. Estetyczna okładka jest obciągnięta zielonym suknem, z tłoczonymi na grzbiecie tytułem, imieniem i nazwiskiem autora oraz logo BL. Książkę zdobi też miękka, papierowa obwoluta, ze ślicznym rysunkiem Tyriona pędzla Raymonda Swanlanda. Drugi tom już w grudniu 2012 r.