niedziela, 25 września 2016

Kolory Citadel: Wywiad z Mikiem McVey'em

Do grona osób pracujących dla GW w złotym okresie firmy, z którymi wywiad przeprowadził Orlygg z bloga Realm of Chaos 80s dołączył Mike McVey - znakomity malarz figurek, potem rzeźbiarz. Gorąco zachęcam do lektury. Oryginał tekstu dostępny jest tutaj. 



Mike McVey i malowane przez niego figurki  były dla mnie inspiracją o wiele silniejszą, niż dzieła kogokolwiek innego. To nad jego miniaturkami ślęczałem godzinami, jego styl malowania próbowałem - bez rezultatów - naśladować pod koniec lat osiemdziesiątych i później. Dziś, w erze rozwiniętej technologii komunikacji, zapominamy, jak bardzo ograniczone wówczas były nasze materiały źródłowe. Był White Dwarf i dodatki do kupowanych gier. I tyle!

Było też oczekiwanie...

Czekanie na przełom miesiąca, by przejść się milę do kiosku, w którym będę mógł kupić kolejny numer White Dwarfa. Miałem taki rytuał. Nigdy nie otwierałem pisma przed dotarciem do domu, a kiedy już je otwierałęm, jako pierwszy artykuł czytałem 'Eavy Metal i oglądałem modele pomalowane przez Mike’a McVey'a.

Myślę, że możecie sobie z łatwością wyborazić, że pan McVey znajdował się na szczycie listy osób, z którymi chciałem przeprowadzić wywiad i był jedną z pierwszych, do których się o to zwróciłem. Mike zapewnił mnie wtedy, że z przyjemnością, kiedyś, odpowie na moje pytania, i że odezwie się do mnie w tej sprawie. Z przyjemnością donoszę, że w końcu do tego doszło.

Prace Mike’a zdominowały ostatnią z książek 'Fantasy Miniatures' z 1990, jak widać to po tej ilustracji.

RoC80s: Jak to się wszystko zaczęło? Osiemnaście lat to bardzo mało, kiedy mówi się o jakiejkolwiek działalności profesjonalnej. Jak więc doszło do tego, że zacząłeś pracować dla GW jako członek zespołu 'Eavy Metal?

MMc: Byłem rzeczywiście bardzo młody, nadal mieszkałem jeszcze z rodzicami. Wszystko zaczęło się od ogłoszenia w White Dwarfie, nie pamiętam już w którym numerze (powinienem to chyba sprawdzić), w każdym razie gdzieś pod koniec 1986. Pomalowałem specjalnie dla nich kilka figurek i wysłałem je do Studia. Ku memu całkowitemu zaskoczeniu, dostałem w odpowiedzi list zapraszający mnie do Nottingham na rozmowę o pracę - wystarczyło mi to do wyprowadzenia się z domu i przeprowadzki bliżej Nottingham. W tym czasie moja siostra uczyła się w koledżu w Loughborough, więc jeszcze przed rozmową przeprowadziłem się do niej. Sama rozmowa była dość przerażająca - spędziłem całe lata przeglądając White Dwarfa, a nagle siedziałem tam, otoczony przez ludzi, którzy go robili. Siedziałem w biurze Johna Blancha, na ścianach wisiały jego rysunki, na półkach stały jego figurki. Najlepiej zapamiętałem konwersję minotaura Chaosu, tego z Moną Lisą na sztandarze. Godzinami przyglądałem się jego zdjęciu w WD, a tutaj proszę, siedziałem w jego obecności. Pamiętam też studio rzeźbiarskie - byli tam Nick Bibby, Jes Goodwin, Bob Naismith i Ali i Trish Morrisonowie. Siedzieli dookoła pokoju i żartowali. Myślałem wtedy, że to najfajniejsza rzecz, jaką w życiu widziałem. No cóż, nie miałem wtedy za dużo doświadczenia!

Rozmowa nie poszła zbyt dobrze - byłem bardzo młody i niedoświadczony, praktycznie nie zdołałem wykrztusić nic z siebie w czasie spotkania z Johnem, w sumie byłem nawet zadowolony, że było już po wszystkim.

Jakiś tydzień później dostałem list z informacją, że nie dostałem pracy - ale Bryan chciałby porozmawiać ze mną na temat możliwości pracy na zlecenie. Zadzwoniłem do niego i powiedział mi, że będą o mnie pamiętać w razie, gdyby zwolniło się jakieś miejsce. I tak skończyłem mieszkając w Loughborough i nie pracując dla GW...

Zaraz potem zgłosiłem się do pracy przy robieniu form w fabryce w Eastwood - doszedłem do wniosku, że kiedy zacznę już tam pracować, łatwiej będzie mi może przenieść się potem do Studio (co zrobił mój dobry przyjaciel Richard Wright, choć wtedy nie miałem o tym pojęcia). Żeby dojechać do Eastwood musiałem korzystać z kilku połączeń autobusowych i kolejowych, miałem też rozmowę ze Stevem Brucem i, chyba, Johnem Ellardem. Powiedzieli mi, że nie mogę mnie zatrudnić kiedy mieszkam tak daleko...

Mieszkałem w Loughborough od jakichś dwóch miesięcy (więc musiał być to kwiecień 1987), kiedy ni stąd, ni zowąd dzwoni do mnie John Blanche pytając, czy nie jestem czasem zainteresowany dwutygodniową pracą w studio. Mają przed sobą duży projekt (okazał się nim Rogue Trader), potrzebowali pomocy. Skorzystałem z okazji i te dwa tygodnie zmieniło się w 13 lat...

Mike McVey zawsze wyróżniał się z tłumu.
RoC80s: Skończyłeś kierując zespołem malarzy. W jaki sposób w czasie twojej pracy dla firmy zmienił się sposób zarządzania malowaniem figurek?

MMc: W firmie zmieniło się, od tych wczesnych dni, praktycznie wszystko to, w jaki sposób działało przedsiębiorstwo. Kiedy dołączyłem do GW, John kierował działem artystycznym, w którym mieściło się też studio malarskie. W tamtych czasach pracowali tam Colin Dixon (pierwszy malarz figurek zatrudniony na pełny etat), Sid (dostał tę robotę, której ja nie dostałem) i ja. Tak naprawdę malowaniem zajmowaliśmy się jednak tylko ja i Sid, Colin robił głównie grafiki, malował figurki tylko wtedy, gdy zaistniała jakaś naprawdę pilna potrzeba. Byli też Dave Andrews i Tony Ackland, którzy rysowali grafiki i malowali ilustracje. Doskonale pamiętam mój pierwszy dzień w Studio - wmaszerowałem do pokoju, w którym siedzieli Sid, Colin, Dave i Tony - wszyscy długowłosi i brodaci, spowici kłębami dymu papierosowego - no i wchodzę tam, osiemnastolatek. Byłem naprawdę wystraszony. Nie odezwałem się ani słowem przez jakieś dwa tygodnie...

Zatrudniono mnie pod warunkiem, że będę malował pięć figurek dziennie - ale czasami malowałem o wiele więcej. Pamiętam malowanie oddziałów z pudełka pierwszego plastikowego regimentu, w którym było po 20 figurek kilku ras. Na większość z tych dwudziestofigurkowych oddziałów poświęciłem po jednym dniu. Takie szybkie malowanie nauczyło mnie wiele na temat ekonomii malowania, bardzo to było pomocne, kiedy mogłem zwolnić i spędzić więcej czasu malując pojedyncze figurki.
Pokoje malowania figurek i grafików były mocno chaotyczne - ale robiliśmy, co do nas należało. Prawie każdego dnia obiad jedliśmy w pubie (przynajmniej teraz tak to sobie przypominam), więc popołudnia były zdecydowanie bardziej “zrelaksowane”. Nie pamiętam dokładnie, jak zorganizowano pracę - ale John oceniał co trzeba zrobić i dawał nam krótkie informacje na temat schematów kolorystycznych. Były bardzo ogólne, mieliśmy więc mnóstwo swobody przy malowaniu, co było naprawdę świetne..

Termin był zawsze ten sam - “najszybciej jak możecie”.

Nigdy nie było żadnych kursów malowania, ale John oceniał nasze prace i w razie konieczności zmienialiśmy to i owo. Ale ja starałem się najlepiej jak mogłem - to była praca moich marzeń i nie chciałem tego schrzanić.

Wraz z mijającymi latami cała firma stawała się coraz bardziej zorganizowana, a już z pewnością dział malowania. Praktycznie szefowałem malarzom (pod nadzorem Phila Lewisa) zanim przeprowadziliśmy się na Castle Boulevard, do nowego studia. Było nas wtedy pięciu czy sześciu. Ja, Tim Prow, Dale Hurst, Ivan Bartlet i Andy Craig - to chyba wszyscy. Do nowego studia dostałem się jednak tylko ja i Tim. Innym “pozwolono odejść”. O ile sobie przypominam, dowiedzieli się o tym na dzień przed przeprowadzką.

Kiedy byliśmy już w nowym budynku, zajęliśmy się odtworzeniem zespołu, kierowałem nim najlepiej jak umiałem przez kilka lat. Najlepiej jak umiałem, bo pamiętajcie, że nie miałem żadnego doświadczenia w zarządzaniu. Wówczas była to już inna firma - znacznie bardziej zorganizowana i formalna. Pracowaliśmy w open spejsie, nie mogliśmy się więc skryć we własnym pomieszczeniu, jak wcześniej - tamto miejsce było jak królicza nora, dzięki temu wiele rzeczy nam uchodziło płazem!


Te figurki i ich sławne malowanie musiały dać początek próbom malowania milionów graczy!
RoC80s: Byłeś (i nadal jesteś) sławny ze względu na piękny styl malowania, pełen bezbłędnych przejść kolorów. Jak do tego doszedłeś? Czy potrafiłeś już tak malować przychodząc do GW, czy też rozwinąłeś to poprzez trening lub inspirując się twórczością kogoś innego?

MMc: Kiedy dostałem się do GW, byłem całkiem dobrym malarzem - ale kiedy patrzyłem na prace ludzi takich jak JB i Colin, myślałem że nigdy nawet nie zbliżę się do ich poziomu. Zadziwiające jest jednak, jak szybko człowiek ulepsza swe umiejętności po prostu przez otoczenie - malując osiem godzin dziennie, otoczony kreatywnymi umysłami. Informacje przyswajane są przez osmozę. Nie pamiętam żadnych specjalnych szkoleń - patrzyło się, po prostu, jak ktoś maluje i samemu dochodziło się do tego jak coś się robi. Nikt niczego nie ukrywał, ale nie było w zwyczaju nauczania nikogo, nie było formalnych wskazówek dotyczących malowania, takich jakie są teraz. To było, w wielu aspektach, bardzo młode hobby. Ludzie od lat malowali figurki do gier bitewnych, ale to było takie podstawowe malowanie - nie skupiano się na jakości, tak jak my to robiliśmy. To było zarezerwowane dla dużych skal.

Jeśli chodzi o przejścia kolorów, blending - najpierw pokazał mi to John używając emalii, wykorzystywał do tego drugi pędzel, którym rozmywał brzegi kolorów, by stworzyć efekt łagodnego, płynnego przejścia. Ja, po prostu, przeniosłem to na akryle. Jeśli dobrze pamiętam, użyłem tej techniki po raz pierwszy na imperialnym sentinelu gwardii, pomalowanym na niebiesko. Pamiętam, że Bryan narzekał, że nie był rozjaśniony, bo pomalowałem go dość delikatnie!

Kiedy opanowałem już tę technikę, wszystko grało - to była podstawa mojego stylu. Ale dopiero kiedy spędziłem trochę więcej czasu na malowaniu wszystko “wskoczyło na miejsce” - myślę, że po raz pierwszy doszło do tego, kiedy malowałem Eldarów - zwłaszcza wojowników aspektów, ale też na niektórych harlekinach. Miałem to szczęście, że jeśli chodzi o malowanie, sam sobie byłem szefem, mogłem więc spędzać sporo czasu nad figurkami. Pozwoliło mi to na bardzo dokładne, porządne opanowanie tej techniki, ostatecznie mogłem bardzo szybko malować wielowarstwowe, płynne przejścia.


Oryginalna seria farb Citadel Colour.
RoC80s: Zgodnie z tym co wiemy, byłeś jednym z autorów uwielbianej przez wielu pierwszej serii oryginalnych farb Citadel Colour (Citadel Colour, Creature Paint Set, Monster Paint Set itd...), czy to prawda? A jeśli tak, to jak wyglądał proces ich opracowywania?

MMc: Nie do końca. Oryginalne farby Citadel Colour ukazały się na rynku zanim zacząłem pracować w GW - myślę, że gdzieś koło 1985. W tym czasie malowałem emaliami modelarskimi Humbrola, więc zmiana farb na akryle była niczym oświecenie. Koniec ze smrodem, koniec z długim czasem schnięcia. Pracowałem natomiast dużo nad pierwszym dodatkiem do tej linii - inkami, washami i metalikami - a także nad opracowanymi od nowa licznymi kolorami, miało to na celu produkowanie znacznie pełniejszego spektrum barw. To było pewnie gdzieś na początku lat dziewięćdziesiątych, może pod koniec osiemdziesiątych. Od tej pory byłem odpowiedzialny za cały proces projektowania wszystkich farb. Sporo czasu spędziłem w laboratoriach kilku producentów - opracowywaliśmy tam nowe formuły i kolory. W czasie pracy dla GW zaprojektowałem chyba z pięć serii, ale tylko dwie spośród nich zostały wydane komercyjnie. Jedna to była przeróbka oryginalnych farb, a następna trafiła na rynek, kiedy cała produkcja została przeniesiona do nowego dostawcy.

RoC80s: Bardzo popularne są zabawne historyjki z życia w Studio, przekazane nam przez Andy’ego Craiga, czy możesz podzielić się z nami jakimiś pamiętnymi anegdotkami?

MMc: O Boże, od czego zacząć! W GW praktycznie dorastałem, więc mnóstwo wspomnień z tego okresu mojego życia jest związanych z firmą. Kiedy myślę o jakichś zabawnych historyjkach, to do głowy przychodzi mi głównie Sid - był przezabawnym facetem.

Pamiętam, że nad pokojem malarskim było pomieszczenie szkoleniowe dla młodych pracowników, Sid miał zwyczaj terroryzowania uczestników szkoleń. Musieli oni regularnie przechodzić pod naszym oknem, które było na pierwszym piętrze - chodzili tamtędy wyrzucać śmieci do pojemników na tyłach budynku. Sid obrzucał ich wszystkim, co tylko wpadło mu w ręce - robił też rozmaite strzelawki specjalnie po to, żeby w nich strzelać. Lubił też ścigać ich po korytarzach, kiedy ich napotkał. Doszło do tego, że menadżer zabrał go na zewnątrz i skończyło się bijatyką!

Pamiętam też, jak zbudował “pierwszy czołg do 40K” - skłądał się z wielkiego tekturowego pudła z otworami na głowę, ręce i nogi. Tak się złożyło, że akurat kiedy testował go po raz pierwszy, robiąc próbną “jazdę” w naszym pomieszczeniu, wszedł tam Tom Kirby z jakimiś ważnymi gośćmi…

Sid nigdy nie był wielkim malarzem, ale praca z nim była nieustannie zabawna!

Przypominam też sobie, jak John Blanche wszedł do pomieszczenia, w którym używaliśmy farb w aerozolu, żeby zwerniksować nową grafikę, a przez przypadek użył czarnego podkładu.

Pamiętam wiele historyjek z udziałem rozmaitych pracowników studio GW, ale większość z nich naprawdę nie nadaje się do opowiadania...

Pokój malarski był trochę oddalony od reszty studio, więc można powiedzieć, że w wielu sprawach sami o siebie dbaliśmy, zwłaszcza w pierwszym roku, kiedy był tam Colin, Dave, Sid, Tony i ja. To było świetne miejsce do pracy.

RoC80s: Skąd czerpałeś inspiracje, jeśli chodzi o malowanie figurek? Skąd czerpiesz ją teraz?

MMc: Bez wątpienia największy wpływ wywarł na mnie John Blanche. Wtedy, w dawnych czasach, on po prostu odleciał już w kosmos, nie było nikogo takiego jak on (część osób uważa, że jest tak nadal), jego prace były o lata świetlne przed wszystkimi innymi. Ale zaraz za nim był dla mnie Colin Dixon, ponieważ to właśnie jego prace ukazywały się na łamach White Dwarfa bezpośrednio przed moimi, używano ich też do ilustrowania produktów. Nadal wyraźnie pamiętam, jak przyglądałem się jego pracy, kiedy zacząłem pracować w GW i jak myślałem, że nigdy nie będę równie dobry. Trzeba jednak pamiętać, że w tamtych czasach jedynym źródłem dobrych malowań były strony White Dwarfa lub Journala, nie było internetu. Dorastałem w Lake District, nie było też wobec tego żadnych sklepów z gablotkami z wystawionymi figurkami. Dostawy White Dwarfa i Journala to było naprawdę coś dla początkującego malarza, takiego jak ja. Dosłownie pochłaniałem najmniejsze skrawki informacji. Kilku z projektantów też całkiem nieźle malowało - zwłaszcza Aly Morrison i Nick Bibby. Ale, z pewnością, inspiracją był John, przypuszczam, że bez niego malowanie figurek nigdy nie stałoby się tym, czym jest teraz.

Obecnie nie śledzę już sceny malarskiej tak jak kiedyś - jest zbyt duża. Standard malowania jest niesamowity, a ilość informacji przeznaczonych dla początkujących malarzy nie ma końca - co jest wspaniałe. Jeśli chodzi o możliwość uczenia się malowania, to fantastyczny czas dla tego hobby.

RoC80s: Wśród miłośników malowania swoistą legendą stał się Fraser Grey. Co sądzisz o jego pracach i z czego go zapamiętałeś?

MMc: Fraser był wspaniałym facetem i świetnym malarzem. Byłem zaskoczony jak soczyste, czyste kolory potrafił uzyskać używając emalii - malowałem tym rodzajem farb przed akrylami i nienawidziłem ich, ale też nigdy nie byłem równie cierpliwy, co on. Wkładał mnóstwo czasu i pracy w malowanie figurek, to było jasno widać. Zawsze z niecierpliwością wyczekiwałem jego wizyt w studio, by móc zobaczyć nad czym pracował.

Klasyczny Ogre z lat 80. ukryty w jednej z dioram Mike’a z lat 90.
RoC80s: W latach 90. Wykonałeś liczne dioramy, wiele z nich nadal jest pokazywanych. Dlaczego zrobiłeś ich tak dużo? Czy było to polecenie od kierownictwa, czy też coś, co po prostu miałeś ochotę robić?

MMc: Przez ponad rok - może 18 miesięcy - to była moja praca. Nadal uważam, że było to najfajniejszy czas w mojej całej karierze zawodowej. Wypaliłem się kierując zespołem malarskim i naprawdę chciałem zająć się czymś twórczym, a nie kierowaniem. Miałem całkowitą wolność wyboru tematu prac, patrzyłem, po prostu, co nowego pojawi się wkrótce (książki armii do Jaszczuroludzi, Mrocznych Aniołów, Leśnych Elfów, itd) i robiłem dioramę w tym temacie. To było fantastyczne!

Mogłem robić je dowolnej wielkości, więc moja wyobraźnia mogła szaleć. Najtrudniejsze było jednak zrobienie takiej dioramy, która dobrze wyglądałaby przed aparatem - nie ma sensu robienie czegoś, czego nie można w atrakcyjny sposób pokazać na stronach pisma, czy w książce. Prawdę mówiąc, w ten sposób wyglądał mój rozwój jako malarza - rozwijałem styl, który dobrze wyglądał na fotografiach.

Robienie dioram wymagało mnóstwa pracy - diorama do Warhammer Quest zajęła mi kilka miesięcy, pamiętam, że pod koniec nie mogłem już na nią patrzeć. Na początku jej robienia zadecydowałem, że wykorzystam wymuszoną perspektywę, by stworzyć iluzję głębi - żałowałem potem tego co dnia, było z tego powodu mnóstwo dodatkowej roboty!

Jedna z dioram do gry Rogue Trader wykonanych przez Mike’a McVey'a.
RoC80s: Później zająłeś się rzeźbieniem figurek. Czy zawsze tego chciałeś? Jak się uczyłeś?

MMc: Byłem zadowolony z malowania figurek, ale dotarłem do miejsca, w którym nie mogłem już więcej zarabiać, dostawałem maksimum tego, co byli gotowi mi płacić (a to wcale nie było dużo!). Zasugerowano mi, żebym wobec tego zajął się rzeźbieniem figurek. To była dla mnie naprawdę trudna decyzja - całe życie malowałem, trudno więc było rzucić to wszystko i zacząć coś nowego od zera.
W GW prowadzono program szkoleniowy dla rzeźbiarzy, ale był mocno chaotyczny - tak naprawdę byłem zmuszony zacząć rzeźbić zanim byłem do tego gotowy. Wiele nauczyłem się od Gary’ego Morely’ego, jednak dopiero kiedy zacząłem pracować w jednym z pomieszczeniu z Jesem i Brianem Nelsonem, poczułem się pewniej i zacząłem robić modele, z których byłem dumny. Prawdę mówiąc, jedyne, które naprawdę mi się podobają, to Eldarzy wyrzeźbieni tuż przed moim odejściem z GW.

RoC80s: Po zakończeniu pracy w GW malowałeś figurki dla licznych firm (a nawet przeprowadziłeś się do USA), czy było to pozytywne doświadczenie?

MMc: To nie było do końca tak. Skończyłem pracę w GW i przeprowadziłem się do Seattle w Stanach, by pracować dla Wizards of the Coast. Tworzyli wówczas oddział zajmujący się figurkami i chcieli mieć tam doświadczonych pracowników. Dostałem posadę głównego rzeźbiarza studio, ale szybko objąłem stanowisko kierownika artystycznego. Pierwszym projektem, nad którym pracowaliśmy, była gra Chainmail, ale to była porażka - WotC nie rozumiała rynku figurek, nigdy też nie dostaliśmy koniecznego wsparcia od kierownictwa. Skończyło się źle, jedną z rund zwolnień, które akurat wtedy nękały tę firmę. Stwierdzili potem, że do ich profilu lepiej pasują malowane fabrycznie plastiki (co zapewne było prawdą). Byłem potem kierownikiem artystycznym figurkowej linii D&D i Gwiezdnych Wojen, ale tak naprawdę nie tym chciałem się zajmować.

Szybko rozczarowałem się pracą dla WotC, miałem potem do czynienia z Privateer Press, praktycznie od początku ich istnienia. Trzech facetów, założycieli firmy, dało mi zlecenie na zrobienie figurki promocyjnej Steamjacka (robota napędzanego silnikiem parowym) z ich przygody do systemu D20. Bardzo im się podobał, zgodzili się zrobić mnie wspólnikiem w firmie, po czym zajęliśmy się stworzeniem Warmachine. Cała ta historia jest zbyt długa, by ją tutaj przytoczyć, ale nauczyłem się jednej, cennej lekcji - pracuj tylko z takimi ludźmi, których naprawdę lubisz!

RoC80s: W końcu założyłeś Studio McVey. Czy zawsze miałeś ambicję stworzenia własnej firmy? Jak ci idzie prowadzenie firmy i projektowanie nowości?

MMc: Ali (moja żona) i ja założyliśmy Studio McVey po przeprowadzce do UK w 2007. Prawdę mówiąc, była to reakcja na tworzenie konkretnych serii figurek, czym zajmowaliśmy się przez kilka wcześniejszych lat - trochę to męczące, robienie figurek cały czas do tego samego świata/settingu. Chciałem stworzyć serię, w której pojawiłyby się figurki, jakie naprawdę sami chcielibyśmy malować - nie chciałem być związany stylem, światem, konwencją. To co zrobiliśmy dało nam mnóstwo radochy i sądzę, że stworzona przez nas seria miniaturek była naprawdę dobra.

Wadą takiej pracy jest to, że żywiczne figurki przeznaczone do malowania przemawiają, tak naprawdę, tylko do malarzy figurkowych. A jeśli chodzi o miniaturki, to jednak większość z nich kupują gracze. Doprowadziło to do stworzenia linii figurek sci-fi Sedition Wars - to była ogromna satysfakcja, tworzenie nowego uniwersum całkowicie od podstaw. Trzeba jednak powiedzieć, że wymagało to mnóstwa pracy i nauki - praca nad grą i serią figurek w jednoosobowej firmie (Ali w tym czasie koncentrowała się na zleceniach na robieniu grafik) wymaga naprawdę OLBRZYMIEGO wysiłku, zwłaszcza, gdy w krótkim czasie odnosi się sukces...

Horus przeciwko Imperatorowi 
RoC80s: A teraz prawdopodobnie najtrudniejsze pytanie dla artysty. Który z malowanych przez ciebie modeli najlepiej określa twój czas spędzony w GW i dlaczego?

MMc: W przypadku pojedyńczej figurki, to zapewne będzie Zielony Rycerz, ale Tyrion i Teclis były całkowicie nowym rodzajem figurek - więc te dwie traktuję niemal na równo z Rycerzem. Zielony Rycerz był dla mnie ważną figurką - to była pierwsza miniaturka skierowana do produkcji, jaką Michael Perry wyrzeźbił po utracie swojej prawej dłoni, miała więc dla wszystkich w studio olbrzymie znaczenie. Wciąż doskonale pamiętam, jak ją malowałem, a to przecież ponad 20 lat temu. Mark Gibbons zrobił oryginalną ilustrację tej postaci, ale była czarno-biała, więc musiałem odtworzyć jej nastrój w kolorze.

Nie ma jednak wątpliwości, że najwięcej pytań otrzymuję o dioramy - zwłaszcza Imperatora przeciwko Horusowi. Mam też wrażenie, że to właśnie praca nad nimi dostarczyła mi najwięcej przyjemności, włożyłem w to mnóstwo serca. Naprawdę świetnie, że wciąż można je oglądać w muzeum GW. Jestem z tego bardzo dumny.

Tyrion i Teclis
RoC80s: Co teraz czeka Mike’a McVey’a?

MMc: Studio McVey to teraz, tak naprawdę, firma projektująca figurki. Mamy układ partnerski z Guillotine Games, tworzymy miniaturki do gier planszowych. W zeszłym roku za pośrednictwem Kickstartera  wydaliśmy Blood Rage i The Others, obecnie pracujemy nad grą w klimatach orientalnych i nad HATE - opartą o powieść graficzną Adriana Smitha. Z Adrianem współpracujemy od kilku lat - jest jedynym artystą, który pracował nad Blood Rage i wykonał 90% ilustracji dla The Others. Praca razem z nim, ponownie, w zespole, to coś wspaniałego - z pewnością jest jednym z najlepszych artystów, z którymi współpracowałem. Głębia jego wyobraźni jest niesamowita.

Teraz już ani nie maluję, ani nie rzeźbię - oczy nie są w stanie rozróżnić drobnych detali. Nadal jednak mnóstwo satysfakcji sprawia mi proces kreacji - i przekształcanie pięknych grafik w niesamowite figurki. Kocham to równie mocno, jak wtedy, gdy zaczynałem pracę w GW w 1987. 

Jak zawsze, chciałbym podziękować Mike’owi McVey’owi za jego wkład w Realm of Chaos 80s i za podróż w czasie do Złotego Wieku Games Workshop. Choć przeprowadzenie tego wywiadu zabrało lata, jest to dowód na to, że dobre rzeczy spotykają cierpliwych! 

Orlygg

9 komentarzy:

  1. Kurczę, prawie się rozkleiłem przy tym wywiadzie. Dzięki za publikację, czytałem z zapartym tchem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za tłumaczenie!!!
    Przez lata jedna z twarzy i filar GW gdy jeszcze miało ducha... a dziś nawet nie wiemy kto rzeźbi czy maluje figurki.

    OdpowiedzUsuń
  3. Fajna sprawa z tymi wywiadami. Dzięki :)

    OdpowiedzUsuń
  4. O tak, zdecydowanie świetna lektura. Dzięki!

    OdpowiedzUsuń
  5. Dzięki za tłumaczenie i publikację :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Diorama do Warhammer: Quest o której opowiadał Mike w wywiadzie:

    http://eldritchepistles.blogspot.com/2013/04/mike-mcveys-dioramas-of-1990s-warhammer_22.html

    OdpowiedzUsuń
  7. Wielkie dzięki za ten wywiad! Jestem wielkim fanem kilku jego figurek i dioram =)

    OdpowiedzUsuń
  8. Kolejna miła lektura. Dzięki.

    OdpowiedzUsuń

Z wielką przyjemnością czytam zawsze wszystkie komentarze - pozytywne i negatywne, choć co do tych ostatnich wolałbym, by były merytoryczne. Zostaw ślad swojej obecności komentując lub dodając blog do listy obserwowanych.

I always read all comments with great pleasure - both positive and negative ones. Speaking about negatives - please be constructive and let me improve my blog. Comment or follow my blog.