Strony

niedziela, 8 lutego 2015

Z półki Mormega: "Warhammer The End Times - Glottkin"

Powiem szczerze, jak na spowiedzi, już na samym początku. "Glottkin" nie przypadł mi do gustu. Więcej - uważam, że jest najsłabszą z dotychczas wydanych książek z seri End Times. Przyczyn jest kilka, postaram się o nich napisać niżej.

Najpierw, gwoli kronikarskiego obowiązku, słów parę o tym, czymże wspomniany "Glottkin" jest. To druga część "kampanii" Warhammer End Times, opisującej nadchodzący koniec znanego nam świata tej gry. Część pierwsza poświęcona była Nagashowi (jej recenzję możecie znaleźć tutaj). Wydarzenia z tomu drugiego całej opowieści to, w pewnej mierze, kontynuacja i uzupełnienie wydarzeń z tomu dedykowanego wyczynom Wielkiego Nekromanty. O ile akcja "Nagasha", która przez czas jakiś toczyła się na rubieżach Imperium, w pewnej chwili przenosi się na dalekie południe, do krain Władców Grobowców, fabuła "Glottkina" rozgrywa się, niemal wyłącznie, w domenie Cesarza Karola Franciszka.

Książka dostępna jest w oprawie twardej, oprawie miękkiej i w formie elektronicznej. Mój egzemplarz jest w twardych okładkach - podobnie jak miało to miejsce w przypadku poprzedniego tomu serii (i jest tak w każdym następnym), książka podzielona jest na dwie części. Pierwsza to opis fabularny wydarzeń, druga natomiast zawiera nowe zasady do gry, reguły dla nowych armii i oddziałów oraz kilka scenariuszy narracyjnych, odtwarzających bitwy opisane w części "fabularnej". W przeciwieństwie do poprzedniej księgi z serii, "Glottkin" nie jest aż tak obszerny. Część fabularna liczy 130 stron - niezbyt wiele, w porównaniu do poprzednika.

Podobnie jak miało to miejsce przy okazji recenzji "Nagasha", także i teraz nie będę opisywał zmian wprowadzanych w zasadach, skupię się zaś na tym, co dzieje się w Starym Świecie. Dodam również, że w dalszej części tekstu może się zdarzyć, że zdradzę jakieś wątki fabuły, o czym ostrzegam wszystkich, którzy jeszcze książki nie przeczytali.

Akcja rozpoczyna się na dalekiej północy, w Pustkowiach Chaosu, gdzie Archaon, wybraniec Czterech Potęg, snuje plany zniszczenia świata ludzi, elfów i krasnoludów. Wszystkie dotychczasowe bitwy, jakie stoczono na granicach władztwa cesarza Karla Franza, to zaledwie potyczki, brała w nich udział ledwie forpoczta sił dawnego templariusza, stojącego teraz na czele armii wyznawców Chaosu tak wielkiej, jakiej nigdy nie widziano poza Pustkowiami. Archaon jednak czeka. Jeszcze nie nadszedł jego czas. Wysyła tylko w stronę krain ludzi kolejnych wyznawców, mających przygotować drogę dla wielkiej armii, osłabić wrogów, przemienić samą swą obecnością nieprzyjazne demonom lądy tak, by te mogły bytować w tym świecie bez specjalnej pomocy magów.

Jednymi z takich wysłanników, torujących mu szlak, jest trójka braci Glott. Opisywałem już ich przy okazji recenzowania książki fabularnej, traktujących o tych samych wydarzeniach, nie będę się więc powtarzał. Akcje "Glottkin" i "The Fall of Altdorf" są mocno zbliżone, różnice dotyczą, właściwie, wprowadzenia i opisywania wyczynów dwóch kolejnych, poza tymi dowodzonymi przez braci, sił inwazyjnych. W książce Black Library są one potraktowane mocno marginalnie, w wersji wydanej przez samo Games Workshop pojawiają się w bardziej znaczący sposób - chodzi mi o Władców Robali (Maggoth Lords) oraz Gutrota Spume'a.

W książce, wbrew temu co napisałem na samym początku, znalazło się kilka rzeczy, które przypadły mi do gustu. Całkiem klimatycznie opisana została bitwa o Talabheim, fajnie też czytało się opis wcześniejszego starcia armii wyznawców Nurgla, dowodzonej przez Gutrota Spume'a z zielonoskórymi z Drakwaldu. Pozostałe opisy walk również były niczego sobie, jednak czegoś im brakowało... W przypadku bitwy, a właściwie bitew o Marienburg, rezultat był z góry do przewidzenia. Zaskoczeniem było, może, pojawienie się ożywieńców, z góry jednak było wiadomo, jak skończy się całe starcie. Z kolei walka o Altdorf wlokła się niemiłosiernie, w nużący sposób prowadząc do dwóch jaśniejszych punktów - obrony świątyni Shallyi oraz walki cesarza i braci Glott.

Pierwsze ze starć to opis heroicznej walki obrońców świętego przybytku z hordami demonów, przyzwanych przez Festusa. Nieźle napisane, z wyrazistymi, znanymi bohaterami. Walka cesarza to, z kolei, epickie zwieńczenie całej opowieści, kończące się w zaskakujący sposób, skutkujące zwałami trupów, w tym także tych postaci, które znane były każdemu miłośnikowi Imperium, zmieniające, na zawsze, świat gry. 

Czas może napisać, co w książce mi się nie podoba. Po pierwsze, wszechobecny śluz, zgnilizna, ropa i syf. Wiadomo, Nurgle, wiadomo, zaraza. Autor/autorzy lubują się jednak w podkreślaniu wężykiem kolorem czerwonym całej tej syfiastej otoczki. Nie inaczej było w "The Fall of Altdorf" - i, w sumie, również i tam mi to przeszkadzało. Chyba dlatego, że coś, co powtarzane jest dziesiątki razy, w końcu zaczyna być normą, a nieco później zaczyna już nużyć i, ostatecznie, śmieszyć.

Po drugie, bracia Glott są płascy niczym łyżwiarki figurowe - ot, kolejni "źli, brudni i baaaardzo mroczni" wyznawcy Nurgla. Prawdę mowiąc, gdyby nie braciszek, na którym jeżdżą dwaj pozostali, nie wyróżnialiby się kompletnie niczym spośród dziesiątków im podobnych. Miarą tego, jak są bezbarwni, może być fakt, że o wiele lepiej zapamiętałem Spume'a, które jawi mi się też jako znacznie bardziej kompletnie nakreślony bohater.

Po trzecie - zakończenie historii, Karl Franz zabity i odrodzony, będący niczym wcielenie Sigmara, odtworzony z uderzenia komety o dwóch ogonach.... No proszę... Deux ex machina w czystej postaci. Kompletnie tego nie kupuję, mimo zgrabnie napisanego tekstu. Sam pomysł nie jest, może, wcale taki zły, jednak to, w jaki sposób do tego doszło... Akurat to mi nie odpowiada.

Co więcej? Warto wspomnieć o stronie graficznej książki, równie bogato ilustrowanej, co jej poprzednik w serii. Szczerze powiedziawszy, początkowo nie byłem przekonany do stylu graficznego większości ilustracji. Muszę jednak powiedzieć, że po dokładniejszym zapoznaniu się z całością, przewertowaniu stronic i dostrzeżeniu różnych smaczków, ilustracje przypadły mi do gustu. 

A sama książka, ogólnie, jako całość? No cóż... Z dotychczas przeze mnie przeczytanych czterech tomów End Times, ten traktujący o Glottach uważam, jednak, za najsłabszy. Nie jest zły, ale na tle Khaine'a i Nagasha, a nawet Thanquola, wypada dość blado. Niemniej jednak, broni się w ramach serii.


1 komentarz:

  1. Świetne recenzje, czytam od Nagasha i czekam na następne! Niestety czas nie pozwala przeczytać przynajmniej wszystkich książek z serii The End Times, dlatego na kolejne wpisy czekam z niecierpliwością.

    OdpowiedzUsuń

Z wielką przyjemnością czytam zawsze wszystkie komentarze - pozytywne i negatywne, choć co do tych ostatnich wolałbym, by były merytoryczne. Zostaw ślad swojej obecności komentując lub dodając blog do listy obserwowanych.

I always read all comments with great pleasure - both positive and negative ones. Speaking about negatives - please be constructive and let me improve my blog. Comment or follow my blog.