niedziela, 21 sierpnia 2011

Z półki Mormega: Hunt for Voldorius

Trzecia recenzja Mormega, opóźniona o tydzień, mam cichą nadzieję, że kolejna ukaże się jednak planowo. Ponownie mroczny świat ponurej przyszłości, bohaterami dzisiejszej recenzji są Zakony Białych Szram i Kruczej Gwardii. Jak zwykle, zapraszam do wymiany poglądów na tematy związane z recenzją.

Inkub


Trzymam w ręku książkę Andy Hoare’ego, wydaną w miękkich okładkach przez Black Library, w serii Space Marine Battles, pod tytułem Hunt for Voldorius. Okładkę zdobi ilustracja Jona Sullivana przedstawiająca Space Marines z Zakonów Kruczej Gwardii i Białych Szram. Marines jest…. jest ich mrowie, co - uczciwie trzeba zaznaczyć - niewiele ma wspólnego z treścią, z której wynika, że w ramach tytułowego polowania zaangażowane były jedynie dwie kompanie z obu Zakonów. Na pierwszym planie widoczny jest Astartes z Zakonu Kruczej Gwardii tak mocno okablowany, że bardziej chyba adekwatna byłaby przynależność do Zakonu Żelaznych Dłoni. Niewątpliwie jednak okładka pozytywnie wyróżnia się na tle innych książek Black Library, zwłaszcza z lat ubiegłych. Nieco zmieniając temat trzeba zresztą oddać sprawiedliwość wydawcy - postęp w tym zakresie jest niewątpliwy.

Na 407 stronach książka opisuje ostatni okres polowania na Demonicznego Księcia Voldoriusa, prowadzonego przez Białe Szramy, a zleconego przez Pana Kyublai, Wielkiego Chana Zakonu Białych Szram, Kor’sarro, Mistrzowi Łowów, Chanowi 3. Kompanii Białych Szram. Dodatkowo, w książce znajdują się cztery strony przybliżające strukturę organizacyjną 3. kompanii Zakonu Białych Szram i mapki sytuacyjne najważniejszych miejsc, w których rozgrywa się akcja.

Sięgając po tę pozycję byłem jej bardzo ciekawy – zastanawiałem się, co się stanie, gdy dojdzie do spotkania Białych Szram, Kruczej Gwardii i wojowników Legionu Alpha. Częściowo się nie zawiodłem, książka opisuje kilka ciekawych, działających na moją wyobraźnię, szczegółów dotyczących Białych Szram, jak choćby zatykanie głów pokonanych wrogów na lancach wzdłuż drogi do fortecy tego zakonu w górach Khum Karta. Bardzo klimatyczne jest stosowane przez Szramy nazewnictwo – poczynając już od samego chana na określenie przywódcy, poprzez imiona, bardzo egzotyczne (Xia’Ghan, Yeku, Kergis, czy straszny Kagayaga). Zupełnie osobną rzeczą jest język bitewny Szram, za który autorowi należą się brawa. Trzeba przyznać, że doskonale spełnia swoją rolę, oddaje ducha Szram –myśliwych stepów Chogoris – jak również nie sposób zrozumieć dokładnie jakie komendy dowódcy wydają w języku bitewnym. Autor tylko w jednym przypadku podaje dokładne tłumaczenie i tak komenda w języku bitewnym Szram: „Szukać krwi niczym szablastozęby ogar o świcie” oznaczać ma „Ruch w kierunku kontaktu. Dziesięciometrowe odstępy. Boltery na szpicy”.

Z książki nie dowiemy się tylu ciekawych informacji na temat Kruczej Gwardii, jak ma to miejsce w przypadku Szram. Pojawiają się w książce nagle, z dużym „hukiem”, odgrywają istotną rolę i równie tajemniczo znikają. Nowych informacji na temat synów Coraxa z kart tej opowieści nie poznamy zbyt wielu. Przychodzi mi na myśl, że może nie powinienem zwracać na to uwagi, bo czyż takie zachowanie nie jest charakterystyczne dla tego tajemniczego Zakonu? Właściwie jedynych nowości dostarczyły  rozmowy dowódców, z których wynika, że w przeszłości stosunki pomiędzy oboma Zakonami nie należały do najlepszych.

Zupełnie, ale to zupełnie zawiodłem się za to sposobem w jaki Autor opisał Legionistów Alphariusa. Niestety, zabrakło tej aury tajemniczości, odrobiny nastroju z powieści szpiegowskich, tak charakterystycznych chociażby dla Legion Dana Abnetta, wydanego w ramach serii Horus Heresy, który wpadł na świetny pomysł z dążeniem do upodobnienia się wszystkich Marines do siebie, ukrywania swoich imion, prowadzenia działań z ukrytych baz. Pamiętam wrażenie jakie wywarła na mnie informacja, kiedy okazało się, że Legion był na planecie Nurth na długo przed oficjalnym przybyciem. Możliwe, że 10 000 lat spowodowało zmiany w taktyce Legionu ale są to zmiany, które nie wyszły mu na dobre. Kilkuset Legionistów dostaje cięgi od około 200 Marines. Przy czym Legioniści wspierani są przez tysiące żołnierzy z Planetarnych Sił Obronnych, którzy przeszli na służbę Voldoriusa. Na kartach powieści trup ściele się gęsto, Marines zabijają, zabijają i zabijają, dziesiątki, setki i tysiące wrogów ściele się gęstym trupem. Czasem Autor wspomni, że jakiś Marine ginie ale wciąż dziesiątki innych podąża za swoim Chanem. Te opisy wyglądają tak jakby Marines Chaosu stali sobie z boku i patrzyli jak Lojaliści wyrzynają milicję, po czym sami klękają przed siłami Imperatora prosząc o szybką śmierć. I tak w koło Macieju. Zdaję sobie sprawę, że książka zapewne należy do gatunku, który pozwolę sobie nazwać heroic science fiction, ale więcej tu fiction niż science. Nie gustuję w książkach, w których przynajmniej w miarę logiczny sposób nie są wyjaśnione poszczególne wydarzenia, a w tym przypadku końcowe sceny batalistyczne po prostu są mało wiarygodne. Rażą bardzo opisy tysięcy przeciwników, trudności z jakimi borykają się nacierający Marines, strat jakie ponoszą, jeśli starcia te kończą się zapewnieniem, że dziesiątki, zapewne te same co na początku, bo opis też zaczynał się od takiego stwierdzenia, Marines podążają za sztandarem 3. Kompanii. Początek książki jest pod tym względem znacznie, znacznie lepszy. Główną wadą książki są przerysowane sceny batalistyczne, nazbyt oderwane od uniwersum Warhammera 40 000. Niestety, z uwagi na fakt, że stanowią one znaczną część publikacji, okoliczność ta kładzie się głębokim cieniem na całej książce.

Kończąc należy stwierdzić, że z tematu dotykającego ciekawych Legionów, każdego charakteryzującego się inną doktryną wojenną, można było pewnie wydusić lepsze czytadło. Wspomniane wyżej sceny batalistyczne w znaczący sposób wpłynęły na czas jaki zajęło mi przeczytanie książki – solidnie go wydłużając. Książkę można polecić do przeczytania wyłącznie zwolennikom Białych Szram. Zawiera naprawdę sporo cennych informacji, czy smaczków „kulturowych” pozwalających lepiej zrozumieć ten Zakon. Mnie na pewno Autorowi udało się nim zaciekawić, do tego stopnia, że nawet zacząłem rozważać pomalowanie małego oddziału. Na szczęcie zwyciężył rozsądek.

Tym osobom, którym książka się spodoba, polecam koniecznie do przeczytania opowiadanie Cover of Darkness Mitchela Scanlona opublikowane w tomie opowiadań Legends of the Space Marines, na kartach którego to opowiadania powraca jeden z czarnych bohaterów Hunt for Voldorius.
Mormeg

3 komentarze:

  1. Oj kiepściutka ta książka, jedna ze słabszych w serii, Raven Guard wydaje się 'na siłę' tu wrzucony w całą historię. Generalnie seria 'Battles of Space Marines' jest baaaaardzo nierówna, zobaczymy jak to będzie wyglądało w kolejnych tomach, bo 'Battle of the Fang' bardzo podniósł poprzeczkę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem raczej zawiedziny tą serią. Wg mnie najsłabsza była Rynn's World. Klapa. Ledwo dokończyłem. Battle of the Fang jeszcze nie czytałem.

    OdpowiedzUsuń
  3. De gustibus... :) mi się akurat 'Rynn's World' nawet podobał. Imho najsłabsza jest wypocina Thorpe'a o Dark Angels, jak rzadko nie dałem rady dokończyć. No ale zawsze może być jeszcze gorzej, takie np 'Promethean Sun' zupełnie nie warte wyrzucenia 30 funtów ;)

    OdpowiedzUsuń

Z wielką przyjemnością czytam zawsze wszystkie komentarze - pozytywne i negatywne, choć co do tych ostatnich wolałbym, by były merytoryczne. Zostaw ślad swojej obecności komentując lub dodając blog do listy obserwowanych.

I always read all comments with great pleasure - both positive and negative ones. Speaking about negatives - please be constructive and let me improve my blog. Comment or follow my blog.

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.